"Cztery pory lata" - fragment z 1. części

.....
W rzeczywistości, to ani one, ani moja bratowa nie miały pojęcia, jak rzeczy naprawdę się mają. I póki co, nie zamierzałam tego ujawniać. Moja ostatnia deska ratunku, podchwytując tę alegorię, przepadła już bowiem, i to na dobre. Tyle, że ja nie tonęłam, a wręcz przeciwnie, miałam się całkiem nieźle. Nie wciągały mnie żadne wiry rozpaczy, nie targały mną wichry zwątpień. Nie zmrażała nieodwracalność faktu. Powrót na stary kurs nie zaburzył moją równowagą, a nieklarowny horyzont ciekawił.
Problem stanowili natomiast świadkowie mojej życiowej żeglugi. Widziałam już urażoną minę mamy; minie pewnie trochę czasu, zanim stopnieje chłód jej pretensji. Bratowa nie powstrzyma się od cierpkich komentarzy. I to nie tylko przy mnie. Połowa pań naszego miasteczka czesze się u niej, to mówi samo za siebie. No i dziewczyny. Zadały sobie tak wiele trudu i wszystko na nic. Co ja im znowu powiem?! Że nie potrzeba mi kół ratunkowych? Że moja łódź trzyma się pewnie, a jej sternikiem chcę być tylko ja sama? To na nic. Mój brak przejmowania się równoleżnikami lat napawał je zgrozą. Próbowały mi wmówić, iż samotny rejs jest błędem. Niebezpieczeństwem. Kompletną porażką. Egoizmem. Czymś conajmniej niestosownym, jeśli już nie dziwactwem. Nie uspakajało je wcale, że taki sposób pokonywania mil życia odpowiada mi najmocniej. Niekiedy zaproszę kogoś na pokład, czasami ja sama zawinę do małych zatoczek. Spontanicznie i niezobowiązująco. Moje przyjaciółki podtapiały moją pewność, to zalewając mnie falami pretensji, to wiercąc mi dziury w brzuchu. Bo żeglować należy w raz obranym kierunku. A najlepiej na stałe zakotwiczyć w jakimś porcie. Jak one.
Ulegając ich namowom, popełniłam pomyłkę. Do takiego wniosku dochodziłam niestety już nieraz. Jak chociażby wtedy, gdy koniecznie, koniecznie musiałam zrobić prawo jazdy. I co? W pierwszym roku posiadania tego, z tak ogromnym poświęceniem zdobytego dokumentu, zaliczyłam trzy kolizje. W tym jedną poważną dla mnie w skutkach, z udziałem burmistrza naszego miasteczka! Gips na nodze, kolegium, auto do kasacji i jeszcze spłacanie rat za tę kupę złomu. Mogę się mimo to cieszyć, że nie przymknęli mnie jako terrorystkę. Od razu wiedziałam, że nie nadaję się do tego. Częste siniaki na udach najlepiej dowodzą, iż wyczucie odległości nie jest moją mocną stroną.
Dobre chęci moich przyjaciółek są dla mnie korzystne jedynie w teorii. Część praktyczna oznacza już najczęściej  komplikacje. A wszystko po to, rzecz jasna, aby było mi lepiej. Efekty po sprezentowanych mi zabiegach w salonie piękności, skąd wrócić miałam odnowiona i przylśniewająca wszystkich, a raczej wszystkie, w moim niestety przypadku sprawdziły się jedynie co do gwarantowanej trwałości. Opuchnięcie trzymało mnie przez tydzień, a z dermatologiem jestem w kontakcie do dzisiaj. Któż mógł przypuszczać, że jestem alergiczką, tłumaczyły się gęsto dziewczyny. Albo wtedy, gdy dla swych jakże szlachetnych celów odkryły możliwości internetu! Po ich anonsie matrymonialnym skrzynkę zapychano mi co kilka godzin. O, tak, połączenie erotomanki z biznesswoman było strzałem prosto w dziesiątkę! Najgorszym z ich pomysłów była randka w ciemno. Siłą wzmożonego nacisku dziewczyny wmówiły mi wreszcie bezdenną pustkę życia i potrzebę zmiany. „Niech wam  już będzie”, poddałam się po raz kolejny. Sztucznie zainicjowana odmiana przerosła oczekiwania wszystkich. Zwłaszcza moje. Ta jakże niewinnie zapowiadająca się okoliczność była wstępem do koszmaru trwającego całą długą jesień. Wybierając w ciemno trafiłam na typa spod najciemniejszej gwiazdy. Tutaj ukłon w stronę policji, która zabierając mu wolność (już się nie czepiam, że pół roku wcześniej zwiał im z aresztu), przyczyniła się tym samym do powrotu mojej bardzo upragnionej już swobody. Psychopata jeden, książkę można by napisać! Moje przyjaciółki przysięgały z łzami w oczach, że odtąd dają mi już spokój. I dały. Dopóki nie pojawił się on. Ostatnia deska ratunku.
Tym razem profilaktycznie najpierw same wzięły go pod lupę. Zgadzało się wszystko, od stanu cywilnego, równoznacznego z moim, poprzez życiową zaradność aż po wyraźny brak zaburzeń psychicznych. Zewnętrznie osobnik cechował się „dobrą kondycją fizyczną” (cytat Igi), obliczem mogącym posłużyć za model: „zrobiłabym mu portret w stroju Kmicica” (Dorota), całość w oprawie sprzyjającej środowisku: „ekologicznie poprawny” (Gosia). W ich ocenie, bez skłonności tak do kompleksów, jak i do narcyzmu. Krótko mówiąc, kandydat wprost idealny. Wyśmiewałam je, że takich nie ma. Gdy paręnaście dni później stanął wreszcie przede mną, zwątpiłam w słuszność swoich przekonań. Do czasu.
Grupa typów z Warszawy pojawiła się u nas związku z jakimiś planami. Zahaczającymi o nasz region czy coś w tym sensie. Codzienne konferencje z władzami miasta wzbudziły ciekawość Gośki. A dokładnie: jeden z delegatów. Nie sposób było go nie dostrzec na tle reszty, umundurowanej równo w szare garnitury. Jego stałym ubiorem były wełniane golfy i buty jak na górską wędrówkę, a w miejsce urzędowej teczki taszczył zawsze plecak. Parodniowy zarost, na który nie ośmieliłby się raczej żaden z urzędasów, w ich otoczeniu  wyróżniał go dodatkowo. Gośka, pracująca w ratuszu i znająca tam wszystkich, szybko wkręciła się w pobliże gości, z celownikiem na tego konkretnego. Moja czujna zawsze przyjaciółka nie byłaby sobą, gdyby przepuściła taką okazję! Obwąchawszy faceta ze wszystkich stron, z miejsca ułożyła plan, jak poznać go ze mną. Bo niby rzuciła się jej w oczy nasza pewna wspólność. Ja też lubię wełniane golfy.
Zarośnięty, według Gosi, odstawał od swych towarzyszy nie tylko wyglądem. Przemawiał bowiem  bardziej przystępnym językiem, nie stroniąc sobie i od żartów. Najczęściej chodził też własnymi drogami. W ratuszu tyle, ile trzeba, potem wsiadał do jeepa i wyruszał gdzieś w teren. Kiedyś faktycznie dostrzegłam go z daleka, mknącego przez podmiejskie pola. Zmroziło mnie nawet na widok jego wyczynów, gdy pokonywał wertepy nie przyjmując się przeszkodami. Napęd na cztery koła to jest to! Pod wieczór warszawiak zajeżdżał swym jeepem pod jedyny hotel w centrum, o tej porze roku goszczącym tam tylko nielicznych przybyszy.
Tutaj wymagana byłaby uwaga, że po sezonie nasza mieścina nie dostarcza zbyt wiele rozrywek. Mówiąc szczerze, w sezonie nie jest dużo lepiej. Czym bliżej kolejnych wyborów, tym więcej planów na zmianę tego stanu rzeczy. By w miarę trwania nowej kadencji wycofywać się z projektów i obietnic. Jedyny wymierny rezultat to odświeżenie poniektórych kamienic i uliczek starówki. Cała reszta zmieniła się niewiele albo i wcale. Ewentualnie na gorsze, zdaniem tych, którzy pamiętają jeszcze prężnie działające centrum kultury, czy inne, nieistniejące już teraz miejsca zabawiania ludu. W przeciągu dnia miasteczko tętni na swój sposób życiem, acz w porównaniu do pulsu wielkich metropolii jest to jak chroniczne niedociśnienie. Tym niemniej, a może właśnie dlatego, uwielbiam je i nie zamieniłabym na żadne inne. Zmrok nadaje miastu łagodnego odrętwienia, jedynie na samym rynku zasypia ono już trochę później. Przyciągając tam amatorów innej niż domowa kuchni, lub – to już częściej – piwa. Do wyboru wystrój regionalny oraz podróbki egzotyki i puby. Zapomniałabym jeszcze o zwolennikach takich uciech jak kręgielnia czy kino. Jako, że obydwa z miejsc opanowane są przez młódź w dużym procencie chamską, omijałyśmy je z dziewczynami z daleka.
Wspomnianemu już gościowi, nie przywykłemu raczej do prowincjonalnej nudy, pozostawały więc tylko dwie opcje. Poddać się popozycjom medialnym w zaciszu swego pokoju. Bądź wyjść z hotelu i bratać się z tubylcami. Ostatni z aktów niósł w sobie, co prawda, niemałe ryzyko trafienia na barowych naciągaczy, lecz była i szansa na zawiązanie mniej interesownych kontaktów. Wyrachowanie trzech, znanych mi dobrze autochtonek, leżało jednak jak na dłoni. Nie wiem, na ile równowaga umysłowa warszawiaka zachwiana była już samotnymi wieczorami w hotelu, a na ile jeszcze stabilna. W każdym bądź razie, jeśli nawet wyczuł jakąś intrygę, kupił ją, nie wnikając zbytnio w szczegóły, czy też nie gubiąc się w ich nadmiarze. Moje przyjaciółki, jeżeli chciały, umiały być nader przekonujące, czego wkrótce doświadczyłam i ja sama.
 Owinąwszy sobie wokół palca Piotra, przystąpiły do zmasowanych ataków już na moją osobistą wolność. Nie było dnia, abym nie usłyszała od którejś z nich, a najczęściej od każdej z osobna, że marnuję życie i najwyższa pora wypełnić je sensem. Zachętą ku temu miały być barwne detale rozwoju nowej znajomości z kimś, którego towarzystwa miałam usilnie i natychmiast zapragnąć. Brak euforii z mojej strony nie zrażał je wcale. Przypominanie im niechlubnych aktów z ich przeszłej działalności też pomagało tylko na krótko. Rozumiały mnie i współodczuwały ze mną, jak czynią to prawdziwie wierne przyjaciółki. Minutę później namawiały na powrót do współudziału w ich planie.
-          Znowu zaczynacie, jędze? Przerabiałyśmy to już, prawda? – wytykałam im.
-          Ale to ktoś zupełnie wyjątkowy! Nelu, jak poznasz go, przekonasz się sama! – to Gosia dyrygowała chórem głosów.
-          Zapewne. Bo potem to ja ponoszę konsekwencje tej wyjątkowości – uśmiechnęłam się krzywo.
-          Gwarantujemy ci, że tym razem konsekwencje będą wyłącznie przyjemne!
-          Co ci szkodzi, Nelu?
-          Jak on ci się nie spodoba, to po prostu wycofasz się zaraz!
-          To głupota! - broniłam się. – Nie rozumiem, po co mam poznawać kogoś, kto wkrótce i tak stąd wyjedzie...
-          Zawsze to nowe doświadczenie... a nigdy nie wiadomo! – Dorota weszła w enigmatyczną nutę.
-          Dzięki wam balast moich osobistych doświadczeń ciągle przybiera na wadze. Postawiłam na dietę, zapomniałyście?
-          Głodzisz się już zbyt długo. To niezdrowo! – przekonywała mnie Iga, nie zważając na moje nader sceptyczne spojrzenie.
Zbiorowe kuszenie stopniowo zaczęło kruszyć mój opór. Resztki wątpliwości odpierały niedomiennym stwierdzeniem „musisz go najpierw poznać”. Uległam. Rzecz jasna, wyłącznie w celu potwierdzenia moich racji. Formalnie. Bo nieformalnie zagościła już we mnie ciekawość.
Przedstawienie księcia z daleka i miejscowej dziewoi napotkało jednak parę problemów. Wszystko dlatego, iż dziewczyny pragnęły dokonać tego w otoczeniu na miarę tak historycznego faktu. Mając na uwadze możliwość zrodzenia nowej legendy, wykluczyły na wszelki wypadek miejsca prozaiczne, mogące zakłócić podniosły nastrój chwili. Odpadły więc miejscowe lokale, w których obsługa nie dorosła jeszcze do ról tak odpowiedzialnych, a i nietrudno o bełkot jakiegoś pijaczka. Zrezygnowały z własnych domów i okoliczności rodzinnych, pomne decybeli z gardziołków swych pociech czy spodziewanego sarkazmu małżonków. Marcowa aura była zbyt nieprzewidywalna, by może naturę zaprząc do tych ambitnych planów. Niecierpliwość moich romantycznych nagle przyjaciółek wzrastała z dnia na dzień.
Doskonałą okazję podsunęło wreszcie otwarcie galerii miejskiej. Termin tego znaczącego wydarzenia przesuwano już wielokrotnie. Dotychczasowe wystawy odbywały się we foyer ratusza i miejscowi fanatycy sztuki od lat walczyli o pomieszczenia bardziej jej godne. W podziemiach naszej reprezentacyjnej budowli istniała ku temu możliwość, lecz brakowało ciągle funduszy na nieodzowne przebudowy. Minionego lata sprawa ruszyła do przodu, nie bez wsparcia ze środków unijnych. Szumnie i dumnie ogłaszono wreszcie koniec prac, a zarazem wystawę inauguracyjną. Dziewczyny uznały ją za dogodną sposobność, by zapoznać mnie z warszawiakiem. Nie mogły wybrać gorzej! Tylko przypadek uchronił mnie od totalnego ośmieszenia siebie i to na oczach wszystkich znaczących ludzi miasta! O samym zarośniętym już nie wspomnę.
Spóźniłam się i ku memu zdumieniu, główne wejście ratusza było już zamknięte. Na moje natarczywe pukanie pokazał się strażnik i wyjaśnił mi, pokrzykując zza drzwi w nerwowych gestach, że na wystawę to nie tędy. Całkiem zapomniałam! Korzystając z mroku, pobiegłam na skróty. Pod bocznym murem ratusza, przez trawnik. Po zejściu schodkami do podziemii znalazłam się w małym korytarzu wiodącym wprost do jasno oświetlonej sali. Przechadzali się już po niej dostojni zwiedzający, panowie pod muchami, panie w wieczorowych kreacjach i z podobnie podszywającymi się pod światowość lampkami wina w dłoni. Dostrzegłam dziewczyny w drugim końcu galerii i miałam już skierować się ku nim, gdy powstrzymała mnie jakaś silna ręka.
-              Pani wytrze buty o szmatę!
To prozaiczne polecenie tak bardzo nie pasowało do całości sceny, iż przez moment pomyślałam, że ktoś zakpił sobie ze mnie. Niestety, nadawczyni rozkazu miała minę jak najbardziej poważną, a nawet złą, przy czym jej uścisk nie zelżał, póki nie zrobiłam tego, co chciała. Co prawda, buntowałam się najpierw, lecz gdy wskazała mi ślady, jakie pozostawiłam już po sobie, spokorniałam natychmiast. Ślady z resztkami psiego gówna! Dobrze, że nie weszłam jeszcze na salę - wyłożona była jasnym chodnikiem! Kompromitacja na wieki! Obecny tam burmistrz już i bez tego łypał na mnie nieprzychylnym okiem, jakby dziwiąc się, że miałam czelność tu przybyć. Pamiętliwość to podobno cecha małych polityków. Nasz burmistrz potwierdzał tę regułę w całej jej rozciągłości. Za to dziewczyny, którym moment później zwierzyłam się ze swego obciachu, orzekły, że to na szczęście. Tutaj jak na komendę odwróciły się w stronę nadchodzącego właśnie ku mnie uosobienia tego pojęcia. Czyli Piotra.
W mniemaniu mych przyjaciółek, szczęście, które mi się trafia, powinnam schwytać bez namysłu, a potem nie wypuszczać go już z rąk za żadną cenę. Nie miałam zamiaru nic łapać, więc mowa o porzuceniu była także zbyteczna. Tak mi się wydawało. Ostatecznie zrobiłam zaś jedno i drugie.
Najpierw podałam siebie jednak jak na tacy. Jakże by inaczej, skoro Piotr urwał się z mych najtajniejszych fantazji! Z upływem czasu coraz rzadszych, okrajanych z kolorytu i fabuły, lecz niezmiennych co do ich protagonisty. Mieć przed sobą oryginał zamiast kopii ożywianej wyłącznie skrytą myślą marzeń, było nie lada szokiem. Stosownie do swego stanu, wybałuszyłam oczęta i rozdziawiłam buzię. Dyskretne szturchnięcie Igi przywróciło mi świadomość czasu i miejsca. Niestety, tylko tego. Bezpośrednia konfrontacja z kimś, kto miał pozostać w sferze wyobrażeń, zbiła mnie kompletnie z tropu. I o to moim przyjaciółkom chodziło. Wycofywały się taktownie, jedna za drugą, przy czym ich twarze ujawniały niewątpliwą satysfakcję. Obiektywnie patrząc, zasłużyły sobie na nią. Moje subiektywne odczucia na tym etapie rozwoju zdarzeń nie zgasiły jej również. Zdezorientowanie było pełne.
Zarośnięty, który na tę okoliczność zjawił się z poprawnie ogolonymi policzkami, niemniej znów w golfie - czarnym, roztaczał wokół siebie aurę, do której ciągnęło mnie jak ćmę do światła. Przyglądał mi się z ciekawością, lecz w kącikach jego oczu dostrzegłam też jakby lekkie rozbawienie. Nie wiedziałam, co dziewczyny nagadały mu o mnie, cokolwiek by to jednak nie było, musiało pokryć się z jego oczekiwaniami. Nie zwiał pod lada pozorem, wręcz roztoczył nade mną opiekę, jakby to on sam zainicjował nasze spotkanie. W miarę jego upływu przewidywałam coraz silniej, że nasza znajomość nie zakończy się na tej jednej okazji. Mało tego, miałam na to dużą nadzieję! Kiedy Piotr zaczął mówić, do rzeczy i w dodatku głosem, którego tonacja wywołała we mnie niebezpieczne wibracje, wpadłam w jego zasięg już na amen! Nic z zaplanowanej rezerwy w odbębnieniu spotkania i równie chłodnego odwrotu. Powitałam przybysza jak dłużnika z forsą, na której dawno temu postawiłam już krzyżyk. Dałam tego wyraz plotąc szereg banałów i uśmiechając się przymilnie. Facet byłby chyba durniem, gdyby nie pojął, że ma u mnie otwarty kredyt.
Bohater tworzącej się ewentualnie legendy otrzymał od dziewczyn instrukcje chyba podobne do moich, w każdym bądź razie realizował je z godnym pozazdroszczenia zapałem. I to nie tylko na terenie miejskiej galerii. Odczułam to już niebawem. Przedwiośnie tego roku było wyjątkowo paskudne i długie. Zniechęcające do wychodzenia z domu, dołujące psychicznie. Traciło się już wiarę, że wydarzy się jakaś odmiana, a smętna, wietrzysta aura pozbawiała jakiejkolwiek energii. Aż tu wkracza w moje życie ktoś niewrażliwy na to wszystko, żeby tylko to, lecz wnoszący jeszcze optymizm i wigor! Momentami było mi tego nawet za wiele, nie całkiem wyszłam jeszcze z zimowego uśpienia. Już zawsze budziłam się długo.
Nie wiem, na ile Piotr zajął się mną dla mnie samej, a na ile z wdzięczności za okazaną mu przychylność wspomnianych już krajanek. Jego pobudki początkowo obchodziły mnie niewiele. Dobrze było pogadać z człowiekiem z wielkiego świata, nie wynoszącego się przy tym ponad mój mały. A ten interesował go w stopniu zaskakującym mnie wciąż na nowo. Piotr chłonął wszystko, co dotykało mnie bezpośrednio, a także pośrednio. Historię mojej rodziny, historię miasteczka. Wyciągał mnie na przechadzki, podczas których stawiał mi dziesiątki pytań i prosił o pokazanie miejsc, które w moich opowieściach padały z nazwy. Nie rozumiałam jego dociekań; sama nie brałam go na spytki, ani o jego przeszłość, ani o jego plany. Wystarczało mi to, co działo się obecnie. Że mogę czuć się znów kobietą. Czekać na spotkania z Piotrem, coraz mocniej obecnym w mojej codzienności. I na krótką chwilę pomarzyć, że wszystko, co szepcze mi na uszko jest najprawdziwszą prawdą. Przed nim samym nie przyznałabym się nigdy, że cokolwiek z tego biorę na serio. Gdy pytał konkretnie, wykręcałam się śmiechem, nazywając go łamaczem niewieścich serc. Swoje własne przezornie wtopiłam w górę lodową, że nie pomógłby mu nawet napęd atomowy. A jednak pojawiały się też chwile, w których tajała moja nieufność do Piotra, a nasze wspólne jutro zdawało się być możliwe. I to przerażało mnie najbardziej. Traciłam kontrolę.
Potrzebowałam trochę czasu, by zorientować się, że coś tu nie gra. Wysyłając intuicję na urlop, zamiast ochrony danej mi przez naturę, nałożyłam sobie dobrowolnie różowe okulary. Kiedy je zdjęłam, zdumiałam się nieziemsko. Nic się bowiem nie zmieniło! Ostatnia deska ratunku nie posiadała żadnej skazy. Wyheblowana gładziutko, płynęła do przodu pokonując falę za falą. Jeszcze trochę, a uwierzyłabym, że bez niej się nie da. I ta ogólna aprobata wokoło! Ocean lukru.
Wiosna podziałała na mnie twórczo. Wyobrażenia przyszłości nie były już spowite mgiełką wygodnych utopii. Stawiały mi wyzwania, którym, oględnie mówiąc, sprostanie było nierealne. Musiałam temu jakoś zaradzić. Zaczęłam szukać dziury w całym. Po co zmieniać coś, co nie napawało mnie dotychczas nieszczęściem? Może miałabym jeszcze opuścić miasteczko, mój dom? Nigdy! Wystarczy też uczciwie spojrzeć w lustro. Ja i on? To nie może się udać. Pewny zawód i na dodatek ogólne pośmiewisko. Równie dobrze, co z nim, umiałam płynąć sama. I tego właśnie chciałam. Uświadomiwszy to sobie, poczułam w sobie znajomy zew wolności. Mój najlepszy azymut. Nie myliłam się. Szerokie wody powitały mnie bezpieczną taflą. Byłam na powrót u siebie.
Zbliżający się powrót Piotra do Warszawy był dobrym pretekstem, aby wyłożyć swoje karty na stół. Zagrałam z twarzą pokerzysty oraz pewnością, że więcej skorzystam niż stracę. Piotr nie był nawet specjalnie zmartwiony. Zdziwiony owszem. Proponujący układ. Dać sobie czas i tym podobne bzdury. Kiedy nie przyniosło to żadnych efektów, popróbował obrócić wszystko w żarty. Dopiero wtedy poznał mnie naprawdę. Moja góra lodowa wychyliła się z głębi, ujawniając dotąd skrywaną wielkość. Nie wiem, co odniosło większy skutek: mój okrutny sarkazm czy nakazywany sobie chłód wzroku. Piotr w każdym bądź razie zrozumiał. I dał mi spokój. Wkrótce potem zniknął z miasteczka, jak sądzę, z nowym poglądem o dziewczynach z prowincji.

= = = = =