Wróciłam do Bretanii...

wspomnieniem, wyobraźnią. Pisze się...




Za ostatnimi zabudowaniami miasteczka uliczka gwałtownie przechodziła w wąski pas asfaltu. Trasa biegła przez tereny uprawne; poszczególne poletka oddzielały murki zwane tu bocages, żywopłoty i rzędy drzewek. Dalej zaczęły się dzikie wrzosowiska, gdzieniegdzie upstrzone kamieniami. Wkrótce krajobraz znów się przeobraził, teren stał się pofałdowany i bardziej zielony. Dywan traw, falujący w rytm wiatru, ścielił się ku leżącym wyżej klifom.
- Zatrzymamy się tutaj trochę. Chcę ci coś pokazać! – zapowiedziała Estelle.
Zahamowała samochód przy skrzyżowaniu z dróżką, która wiodła przez łąkę. Wysiadłyśmy z auta i udałyśmy się szlakiem w górę. Domyśliłam się, że Estelle planuje zaskoczyć mnie widokiem przylądka. Aby nie psuć jej radości, przemilczałam, że nie jestem tu po raz pierwszy.
Kiedy doszłyśmy do skarpy, nie musiałam udawać zachwytu. Przypuszczałam, że ilekroć widziałabym ten obraz, reagowałabym na niego z podobnym przejęciem. Natura zapraszała tutaj na szczególny spektakl, popisując się swoim majestatem. Atlantyk rozpościerał się po horyzont, a łupinka statku sunąca w oddali podkreślała ogrom oceanu. Świat podzielony w połowie między wody i niebo, ziemi przydzielał niewiele miejsca. Jednak trochę dalej na prawo w morze wżynał się przylądek o wysokich, poszarpanych brzegach.
Z tej wysokości można było lepiej rozeznać się w jego kształcie. Początkowo szeroki, zielony pas lądu gwałtownie zwężał się na końcu, wysuwając w wody język już skalistego cypla. Biel stojącej tam latarni morskiej kontrastowała z błękitem pogodnego nieba i ciemniejszą barwą morskiej toni. Od latarni środkiem ciągnęła się szara drożyna, która znikała za skalną ścianą klifu łączącego się z podstawą przylądka. Całość miała w sobie pocztówkową malowniczość.
Światło słoneczne połyskując wesoło surfowało po wodach, lecz ocean nawet przy pięknej pogodzie domagał się respektu. Jego moc ujawniała się we wzbijanych wysoko, pieniących się falach, które z hukiem rozbijały się o przybrzeżne skały. Dobiegało stamtąd wyciszone echo łoskotu.
Po dłuższej chwili niemej kontemplacji Estelle, westchnąwszy, orzekła: 
- Aż dech w piersiach zapiera, nieprawdaż? 
Przytaknęłam. Nie potrzebowałam uściślenia, że rudowłosej nie szło o wiatr, który hulał tu z większą mocą.  


/fragment z aktualnie tworzonej powieści, 
ilustracja górna przypadkowa - z netu,
zdjęcie niżej z moich prywatnych zbiorów/